Raz wieczorem patrycjusze Stali gdzieś przy Kapitolu, By przegonić smutek z duszy Przy pomocy alkoholu. „Jak rozmawiać bez nektaru?” - Tak patrycjusz Marek myślał. Nektar pił z ogromnej czary, Póki całkiem szkło nie wyschło. Pod kolumną wybieloną Długo krzyczał i przeklinał: „Rozstaniemy się z matroną! I to nie jest moja wina! Ona chodzi do poetów, Do teatru, do aktorów. Nie brakuje jej biletów Na przyjezdnych gladiatorów. - Tobie brak kultury, chamie! - Woła, niczym histeryczka. I jak Furia krzyczy na mnie, I wtóruje jej siostrzyczka. Obie tylko zamęt sieją! Jeszcze nalej, bądź spokojny... Niewolnicy mnie wyśmieją. Już bym wolał iść na wojnę! Złe tradycje złamać muszę, Bo inaczej - wszystko na nic. Nisko spadam, patrycjusze, Piję już z plebejuszami! Jej zostawię dom nasz w Persji, Niech tam z siostrą tkwi, megierą. Ojciec przecież ma sestercje, Więc je wydam na heterę. Bo hetera, choć zepsuta, Za to obłęd w niej nie drzemie, Z moralnością u niej krucho, Ale za to krewnych nie ma. Tam się do trzeźwości zmuszę I wyleczę w jednej chwili!” ...I słuchali patrycjusze, I Markowi zazdrościli.
© Marlena Zimna. Tłumaczenie, 1994