Śnił mi się katafalk raz Obleczony w kiry. Na mój pogrzeb jak na zjazd Zleciały się wampiry. Palnął mówkę ten i ów Chwaląc me zalety. Krwi nie ssały, skądże znów - To przysmak na wety. Wetknęły mnie do trumny byle jak, A gruby wampir, mistrz wszechwag, Ten żyły z siebie wprost wypruwał, Tak mnie ugniatał i przesuwał, Stękał z wysiłku, sapał, spluwał I z pyska przegniły kieł wysuwał. Mały upiór z błyskiem w oku, Niby przez pomyłkę, Szybko nadgryzł mi z doskoku Pod kolanem żyłkę. Inny, co stał dotąd w cieniu, Zrobił krok do przodu I u wezgłowia rzekł w natchnieniu: „Krew skarbem narodu!" Honorowa warta upiorna Ku niebu wzniosła wzrok pro forma, Poczułem jednak spojrzeń serię Wprost na moją senną arterię, Jeśli zaś przetną mi arterię, Wpadnę w bezsenność i histerię. Stójcie! Co tu robi ten Z nożem nad mym gardłem?! Przecież widzę go przez sen, A więc nie umarłem. Inny zakradł się jak kot Z zatrutym napojem, Ale trafił kulą w płot, Nie wyszedł na swoje. Bo sam, oczywiście, wpierw skosztował I, oczywiście, wykitował. A na mnie nie podziałał szalej. Hej, jest tam który? Jeszcze mi nalej! Zdrowie służy mi wspaniale   Czemuż na upiorną moc Nie wrzasnę, u kata?! Czemu leżę tu jak kloc I strugam wariata? Mógłbym je przepędzić stąd Jednym śmiałym gestem, Lecz nie myślę o tym, skąd! Nie myślę, więc jestem! Jak wyrwany z płotu kołek Leżę sobie, a wilkołak Wywija wokół trumny oberka, Na moją szyję zezem zerka. Za nim upiorek z mniejszym stażem. Czekaj, draniu, ja ci pokażę! Ryk z gardzieli groźnie grzmi, Wyszczerzyły pyski, Zębów błysk - i struga krwi Spływa już w kieliszki. Dajcie, ja naleję sam, Sam się z wami trącę, Sam „smacznego!" powiem wam, Krwiopijcę śmierdzące! Ale u ręki palców pięć Nie zacisnęło mi się w pięść, Bo kto się nigdy nie podrywa, Ten snu głuchego nie przerywa, Mniej się naraża, mniej przegrywa I znacznie więcej lat przeżywa. Dreszcz mi po grzbiecie cały czas Lata jak prąd po drucie, A starczyłoby choć raz Kiwnąć palcem w bucie, Krzyknąć: „Precz, do diabłów stu!" Na widziadła nocne, Lecz co będzie, jeśli tu Zostaną, gdy się ocknę?
Śmiertelny mnie przeszywa lęk, Że gdyby nawet koszmar pękł, Nie sczezną, nikt ich nie wygoni, Bo to przecież moi znajomi, Żywi, widoczni jak na dłoni, Sami moi dobrzy znajomi. O, już tu są, a kły im lśnią, Już suną w przytupach, Już za chwilę moją krwią Zaleją się w trupa. Czy tu wiać, czy w kość im dać? - Głowię się boleśnie. A najlepiej - dalej spać, Wszystko przespać we śnie!..
© Ziemowit Fedecki. Tłumaczenie, 1986
© Bartosz Kalinowski. Wykonanie, 2012