Żegnajcie równiny, zefirki wśród zbóż. Tu grzmocą lawiny aż tryska kurz I z rykiem kamienny w cwał puszcza się spad. Możemy się ugiąć, obejść ten żleb, nasz wybór to szlak szczery jak chleb, kręty jak ścieżka wojenna wśród zdrad. Kto tędy nie szedł, nie grał va bank, ten siebie nie sprawdził na bank. Niech sobie na dole ręką sięgał do gwiazd. Niżej nie znajdziesz ze świecą w dzień połowy olśnień i serca drżeń, co tu za jednym spojrzeniem znad orlich gniazd. Kominy, przewieszki. Nie strzelajże gap. Na pecha nie zwalaj. Wiatru się łap, bo w ścianie zawodzi i skała, i kamień, i lód. Liczymy na chwyt swój mocny i hak na dłoń braterską i dobry znak, że pręży się lina, na którą nizamy nasz trud. Nie będzie przemów ni czarnych wstąg, gdy twoi głaz obstąpią w krąg, ten głaz co na zawsze odpocząć ci dał. Zniczem błękitnym zapłonie w dzień, jak nuta żałobniczych pień, Czapa lodowa, coś zaloty jej słał. Niech gdera ulica, warczy typ: a po co tam polazł? Od kaca i gryp też da się skutecznie pożegnać ten byt. Inni porzucą przytulny kąt, odnajdą miejsce aby stąd dośpiewać za ciebie arię na szczyt. Kujemy stopień co krok. Tylko wzwyż. Kolana dygocą. Żre pot? To go zliż. A serce na górę przed tobą wyrywa się, gna. I oto tam stoisz. To bajka. To sen. I nagle odkrywasz, że więcej ma ten, któremu do szczytu pozostał wciąż hak albo dwa.
© Jerzy Szperkowicz. Tłumaczenie, 2010