Na górskiej przełęczy, w sąsiedztwie obłoków i smreków, wśród skał niedostępnych i stromych, gdzie nie wspiął się nikt, mieszkało wesołe, wesołe, figlarne, śmiejące się echo, gotowe jak druh odpowiedzieć na krzyk, ludzki krzyk. Gdy jesteś samotny i widzisz, że szlak się urywa, gdy jęk o ratunek w kamienną potoczy się toń, pochwyci go echo, uniesie, zaniesie troskliwie do tych, którzy ruszą na pomoc, by podać ci dłoń. I co jest przyczyną, czy szalej, czy piołun, czy blekot, źe obłęd ogarnia w człowieku i serce, i mózg? zjawili się ludzie, by zabić wesołe, przyjazne im echo, związali je mocno, i knebel wcisnęli do ust. I mieli zabawę, i mieli mordercy uciechę, a ono milczało, choć klęli i bili do krwi: a rankiem, gdy poszli rozstrzelać bezbronne, ucichłe już echo, ze skał poranionych trysnęły kamienie, jak łzy...
© Michał B. Jagiełło. Tłumaczenie, 1986