W zaciszu przełęczy, gdzie nawis nachmurzył się „Nie wchodź!” Wśród szczytów, na które, jak dotąd, nie dostał się nikt, mieszkało, czuwało beztroskie jak skrzat - mały skrzat - górskie echo, gotowe odezwać się zawsze na krzyk, ludzki krzyk. Gdy skurcz samotności wam skoczy znienacka do gardła, i jęk przytłumiony gdzieś spłynie daleko, daleko od tras, ta prośba o pomoc już echu do serca przypadła, więc wzmocni ją zanim doniesie do swoich na czas. Czy byli to ludzie? Opici blekotu i jadu, by uśpić sumienie i mętny podbechtać swój gust, przybyli skasować i bryzgi, i szum wodospadu, a echo związali i knebel cuchnący wepchnęli mu siłą do ust. Noc całą hulała ich krwawa pijacka uciecha, po echu pląsali, deptali, nakręcał się szał. Nad ranem oddali dwie salwy śmiertelne do echa, kamienie trysnęły rzęsiście - to łzy rannych skał.
© Jerzy Szperkowicz. Tłumaczenie, 2012