We śnie żółte ognie mnie... i dlatego charczę! Ech, przeczekać, przyjdzie dzień, ranek jest mądrzejszy. Lecz i rano znów nie tak, i z czego się cieszyć? Albo palisz, choć płuc brak, albo kaca leczysz... Ech, raz, jeszczio raz, jeszczio mnogo-mnogo raz... Ech, raz, jeszczio raz, jeszczio mnogo-mnogo raz... No, a w knajpach zielony blat i białe serwetki, raj! - Dla błaznów i dla głupców raj, dla mnie to jest klatka! W cerkwi półmrok, w cerkwi smród, popi palą ziele. Nie, i w cerkwi też nie tak! Wszystko to w cholerę! Ja na górę pędem chcę, żeby nie być w dole, a na górze jawor... schnie, a niżej topole. I choćby zbocze bluszczem spiąć... - no i cóż to za zmiana? Ech, choćby jeszcze nie wiem co! Wszystko to do diabła! Ech, raz, jeszczio raz, jeszczio mnogo-mnogo raz... Ech, raz, jeszczio raz, jeszczio mnogo-mnogo raz... Gdy wzdłuż rzeki polem gnam - światłem noc bez Boga. A w szczerym polu chabry lśnią i w dal ucieka droga. Wzdłuż tej drogi gęsty las z wilkołakami, a na końcu nowy las, kaci z toporami... A gdzieś tam konie tańczą w takt, od niechcenia, płynnie, a wzdłuż tej drogi wciąż nie tak! A w końcu jak zwykle! I ani cerkiew, ani bar, nic świętego nie ma! Ech, chłopaki, coś nie tak! Coś nie tak, cholera! Ech, raz, jeszczio raz, jeszczio mnogo-mnogo raz... Ech, raz, jeszczio raz, jeszczio mnogo-mnogo raz...
© Paweł Orkisz. Tłumaczenie, 1986
© Paweł Orkisz. Wykonanie, 2005
© Alex Tura. Wykonanie, 2016