Ja nienawidzę fatalnego końca,
nie lubię, kiedy los się śmieje w nos,
nie znoszę pory roku, dnia, miesiąca,
gdy kością w gardle własny staje głos.
Nie lubię, gdy się draństwem chełpią dranie,
nie lubię, gdy nieśmiali drżą jak liść,
ani gdy zaglądając mi przez ramię
kteś obcy razem ze mną czyta list.
Nie lubię siebie, gdy mnie tchórz obleci,
i wstyd, i wstręt ogarnia wtedy mnie.
Bardzo nie lubię, gdy strzelają w plecy,
a kiedy między oczy - także me.
Nie wierzę ludziom, gdy za głośno klaszczą,
we mgle frazesów głupio mi i źle,
nie lubię, gdy pod sierść mnie jacyś głaszczą
i gdy żelazo zgrzyta mi po szkle.
Odpycha mnie zarozumiała sytość
i mierzi język, co zapomniał słów
takich zwyczajnych: „honor", „przyzwoitość"...
O, niechby je przypomniał sobie znów!
Nie bawi mnie, gdy dołki kopią w nocy,
gdy podstawiają nogę - kiepski żart.
Nie lubię i przemocy, i niemocy,
tylko Chrystusa mi na krzyżu ża...
W zaduchu ploiek duszę się i krztuszę,
mam za złe pustym, rozmemłanym dniom.
Nie lubię, gdy butami włażą w dusze,
a jeszcze bardziej - kiedy plują w nią.
Niemiłe mi igrzyska, targowiska,
ich zgiełk i taniość, i w rekawie noz.
Słyszałem, że jutrzenka zmian nam błyska,
lecz tego nie polubię nigdy już.
|