Wzdłuż urwiska, nad przepaścią, na krawędzi,
Pędzę konie swoje, batem je chłostam.
Coś powietrza mi brakuję, wiatr piję, mgłę połykam,
Czuję - ginę z tchem zapartym triumfalnie.
Nie tak szybko, proszę, konie, trochę wolniej,
Wy napiętego bata nie słuchajcie.
Co za konie mi trafiły się narowiste,
Już mi życia brakuję, i dośpiewać też nie zdążę.
Koniom napić się dam, pieśń swoją dośpiewam,
I choć na chwile jeszcze stanę na skraju.
Zginę - niczym piórko z dłoni huragan mnie zmiecie,
I w saniach galopem powloką mnie nad ranem.
Wy na krok powolny przejdźcie moje konie,
Niech ostatnia moja podróż będzie trochę dłuższa.
Nie tak szybko pędźcie konie, mówię, wolniej!
Przecież niczym jest dla was ten bat!
Lecz trafiły mi się konie narowiste,
Życia już zabrakło, i dośpiewać też nie zdążę.
Napić się koniom dam, pieśń tę dośpiewam,
I choć na chwilę jeszcze stanę na skraju.
Zdążyliśmy - w gości do Boga nie da rady się spóźnić,
Tylko dlaczego tam, w śpiewie aniołów słyszę tyle złości?!
Może to dzwony dławią się szlochem?...
A może to ja do koni krzyczę, żeby wolniej niosły sanie?!
Proszę wolniej konie, proszę trochę wolniej,
Błagam was, galopem nie pędzić!
. . .
Skoro pożyć nie zdążyłem, dajcie mi chociaż dośpiewać!!!...
Napić się koniom pozwolę, pieśń swoją dośpiewam,
I choć na chwilę jeszcze stanę na skraju.
|