Skoro musiałem przyjść na świat,
Widać rodzice chcieli tak.
Mijały lata: dzień za dniem, za rokiem rok.
Mijały lata, mijał czas,
Nigdy się nie kłaniałem w pas
I swojej głowie pomagałem pracą rąk.
Byłem włóczęgą kilka lat,
Zwiedziłem prawie cały świat,
Lat mi przybyło, - gdyby ktoś je ze mnie zdjął!
Jeden kolega głowę miał, -
Radę mi kiedyś dobrą dał,
Żebym do ręki kierownicę wreszcie wziął.
Praca jak praca, ale raz
W zaspie samochód utknął nasz.
Wokoło ciemność, zmiennik wzrokiem mierzy mnie,
Żeby powiedział chociaż coś,
A on się zawziął jak na złość, -
Od paru godzin nie odzywa do mnie się.
A nasz ładunek - cegły, żwir, -
Potrzebny na budowie był,
Naszym zadaniem było dowieźć go na czas.
Wkrótce miał nadejść Nowy Rok...
Śnieg zaczął padać, zapadł zmrok,
Jak na ironię, nie miał kto wyręczyć nas.
Zmiennik zamyka z hukiem drzwi:
„Wyłącz ten silnik!, - radzi mi, -
Co nas obchodzi ta budowa?! Popatrz sam -
Wysiąść nie sposób - taki mróz,
Niech już zasypie lepiej wóz...
Nikt za wysiłek nie zapłaci nawet nam!“
Ja odpowiadam: „Przestań truć“.
A on francuski chwyta klucz...
Patrzy spode łba, jakby wzrokiem zabić chciał, -
Zawsze uparty bardzo był,
A komu teraz starczy sił,
Ten udowodni, że tej nocy rację miał.
Był dla mnie jak rodzony brat,
Znaliśmy się od wiełu Jat,
A teraz nagłe patrzy obco, niczym wróg.
Pustka wokoło, świadków brak...
Kogo obchodzić będzie fakt,
Że zgasła przyjaźń na rozstaju śnieżnych dróg.
Zmiennik zostawił wreszcie mnie,
Nawet zdrzemnąłem trochę się,
I zobaczyłem w krótkiej drzemce dziwne sny, -
Że śnieg przysypał jakiś rów
I nasz samochód utknął znów,
Chcemy wysiadać, - nie możemy znałeźć drzwi.
Pomoc nadeszła skoro świt,
Pretensji nie miał do nas nikt.
Koniec historii więc banałny dosyć jest.
Zmiennik podaje rękę mi,
Patrzy błagalnie, cały drży, -
Nie jestem mściwy - wezmę go w następny rejs.
|