Nad krawędzią, nad otchłanią, wzdłuż przepaści, z dziwnym krzykiem
Krótkim batem smagam konie, zachłystując się wraz z nimi, -
Nagle ból mi pierś przeszywa, piję wiatr i mgłę połykam,
Czuję ze śmiertelnym lękiem, że za chwilę zginę, zginę!
Odrobinę wolniej, konie! Odrobinę wolniej!
Choć świst bata niełatwo wam znieść, -
Lecz kapryśne moje konie są i niespokojne,
Tak więc kończy się życie i kończy się pieśń.
Koniom swoim dam pić, Pieśń dośpiewam. I żyć
Jeszcze będę choć chwilę, nim z gór Runę w dół.
Zginę, kiedy mnie huragan zmiecie, niczym pyłek z dłoni,
I galopem pomkną konie, i powloką mnie po śniegu, -
„Błagam was, zwolnijcie trochę!", znowu krzyczę do swych koni, -
„Opóźnijcie trochę koniec tego szaleńczego biegu!"
Odrobinę wolniej, konie! Odrobinę wolniej!
Bat i bicz nie potrafią was zwieść, -
Lecz kapryśne moje konie są i niespokojne,
Tak więc kończy się życie i kończy się pieśń.
Koniom swoim dam pić, Pieśń dośpiewam. I żyć
Jeszcze będę choć chwilę, nim z gór Runę w dół.
Zdążyliśmy, bo nie sposób się do Boga w gości spóźnić,
Głos aniołów jednak dziwnie jest szyderczy i niemiły, -
Może to dzwoneczek płacze, lub z rozpaczy zaczął bluźnić,
Może własny krzyk swój słyszę, prosząc konie, by zwolniły.
Odrobinę wolniej, konie! Odrobinę wolniej!
Zatrzymajcie na Boga się gdzieś!
Lecz kapryśne moje konie są i niespokojne,
Tak więc kończy się życie i kończy się pieśń.
Koniom swoim dam pić. Pieśń dośpiewam. I żyć
Jeszcze będę choć chwilę, nim z gór Runę w dół.
|