Ja prez pół świata prawie na tej wojnie walcziłem, szedłem i pełzłem z batalionem, a odstawiono mnie, za zasługi moje samym sanitarnym szałonom. Podwieźli tam gdzie rodzinny dwór - na pół kroku od samego domu. Ja stałem oniemiały, a dym z komina unosił się tak po innemu. Okna dosłownie spojrzeć w oczy mi się bały i pany jakaś taka nie wesoła żołnierzowi, Nie toneła we łzach, w ramionach mych, a tyłko łapami machneła i do chaty. I zawyły psy na łańcuchach. Ja wszedłem do pół ciemnej sieńi. Zahaczyłem, wyrżnałem o coś A drzwi kopyta mi podcyeły. Tam za stołem na miejscu mym, nioproszony nowy gospodarz. I kufajka na nim i kobitka przy nim, to dlatego psami poszczuł. To znaczy ja pod ogniem na wojne latałem Nie majac ni minuty radości A on wszystko poprzestawiał w domu i wystawił moje, I po swojemu wszystko powiesił. My walczyłiśmy pod bogiem, pod bogiem wojny, artyleria nas osłaniała. Lecz śmiertelna rana od tyłu zadana I zdradą serce mi przedźgała. Ja się z żalu wygiąłem w pół W krzyżu zgiąłem się, Siłą woli sie zebrałem na słowa: «Wybaczcie towarzysze, że zawitałem, przez pomyłkę nie do tego progu. Miłości wam i chleba na stół, I by zgoda krążyla po domu». No a on nawet uchem nie powiódł, Że niby tak właśnie być miało... Niemalowana podłoga zachwiała się, Nie trzaskąłem drzwiami jak kiedyś, tylko okna otworzyły się, kiedy wyszedłem I spojrzały mi w już ślad przepraszając.
© Sebastian Szczitinin. Tłumaczenie, 2021