We śnie widzę żółty płomień I przez sen bełkoczę: «Uwierz mi, no uwierz Ty mi, Ranek w cud obrodzi» Na cóż cud mi kiedy wstaję, A dusza wciąż nieżywa Zjadam na czczo papierosy Albo pić zaczynam Ech raz i jeszcze raz, I znowu, i jeszcze jeden raz, Ech raz i jeszcze raz, Jeszcze jeden, jeden raz W knajpie znowuż spędzam dzień Lśniące szkło, białe obrusy Ale co mi po tym plebsie brudnym Gdy nie mam gdzie się ruszyć Kościół mrok wypełnił już Kadzidlany zaduch Góra z dołem, PAN z kościołem W ogóle nie współgrają W górę więc podążam, hen Szukać odpowiedzi Mijam olchę na gór szczycie A u stóp wisienka siedzi I choć wzrok mój ujrzał wszystko Oplótł górę dookoła Choćby szczyt ten obrósł w kwiecie Bólu memu nie podoła Ech raz i jeszcze raz, I znowu, i jeszcze jeden raz, Ech raz i jeszcze raz, Jeszcze jeden, jeden raz Zmierzam w pole, rwący strumyk Może on mi prawdę powie Gdzież jest Bóg naszego świata I ta droga bez rozdwojeń Drogą idąc las dostrzegam A w nim duchy, zmory Dalej, za tym nawiedzonym domem Kat ostrzy topory Koni stado biegnie w pole W pięknym rytmie gna przed siebie A mnie nic nie dopomoże Ogrom chmur ostał na niebie Czy to koniec, czy początek Drogi nikt nie zmierzy Góra, kościół, knajpa, pole, Nie jest jak należy Ech raz i jeszcze raz, I znowu, i jeszcze jeden raz, Ech raz i jeszcze raz, Jeszcze jeden, jeden raz...
© Maciej Chrunik. Tłumaczenie, 2010