Raz w królestwie, jakich dotąd nie było,
Gdzie się wojen ani burz nie lękał nikt,
Dzikie zwierze nagle skądś się zjawiło.
Co to było: może tur, może dzik?
Król ich cierpiał na niestrawność i astmę,
Kaszel króla wzbudzał strach zaś wśród mas,
Jednocześnie zwierz nad nimi się pastwił:
Kilku zjadł a innych wlókł w ciemny las.
Król wydawał więc dekretów tysiące:
"Bestię - mówi - trzeba schwytać! I w dół!
Kto pokona ją, temu zarządzę
Rękę córki i królestwa dać pół."
W tymże państwie, co w rozpaczi i strachu,
Gdzie ni ścieżka nie dotarła ni trakt,
Żył strzelec w niełasce szmat czasu,
Nie czekając na pochwały ni bat.
Wciąż u strzelca jest wesoło i głośno.
Pieśni, trunki - nie umierać a żyć!
Trubadurzy go schwytali radośnie
I na dwór! (gdzie nazajutrz mieli wyć).
Widząc strzelca, król z niesmakiem odkaszlnie:
"Ani morał cię nie zmieni, ni gest,
Ale jeśli tego stwora nam zarżniesz,
To królewna żoną twą z miejsca jest."
Strzelec odrzekł: "Nagroda to marna.
Lepiej dzban mocnego wina mi daj,
Bo królewna jest mi zbędna i darmo -
Bez nagrody też uwolnię twój kraj."
Król mu na to: "Będzie twoja i koniec!
Nie chcesz? - to więzienie, zsyłka i mróz!
To mój sposób, by cię do niej przekonać!"
Strzelec na to: "Ja jej nie chcę, i już!"
Kiedy ciągle jeszcze trwała ta kłótnia,
Do pałacu wdarł się kwik oraz swąd.
Zwierz tym razem się pomylił okrutnie
I ostatni w jego życiu to błąd.
Cóż miał robić - od butelki odstąpił,
Zabił strzelec dziką świnię raz-dwa
I odchodząc - króla w hańbie pogrążył,
Bo nie czekał na pochwały ni bat.
|