Niczym batogiem głupi sen
Zbił mnie okrutnie.
Wypadłem w nim nad wyraz źle,
Jak drań i dureń.
Jak donosiciel, łgarz i łotr,
I jak pochlebca.
Nie posądziłbym siebie o
Takie szalbierstwa.
Mocno ściskałem dłonie w pięść,
Biłem z wysiłkiem.
Ale waliłem jakoś źle,
Zbyt zamaszyście.
Znikały zwidy, po czym znów,
Jak gzy wracały.
Mijały wieki, a te wciąż
Się pojawiały.
To nie był krok, dreptałem w duł
Po chwiejnej belce.
Nie czułem prawie swoich nóg,
Strach ściskał serce.
Silnym przypochlebiałem się,
Przed złem kark giąłem.
Choć nędznym łotrem byłem w śnie,
Się nie zbudziłem.
Czy brednia to? Ja jęki swe
Przez sen słyszałem.
Lecz przecież sen przyśnił się mnie
I to z morałem.
Ocknąłem się i słyszę tuż
Żałosne skargi.
I rozerwałem wieko snu
Z uczuciem ulgi.
I u sufitu zawisł sen,
Tam się rozpłaszczył.
Trzymam go w palcach jak tę wesz,
On na mnie patrzy.
Wymyłem ręce, czuję dreszcz,
Na plecach mam go.
Co było kłamstwem w owym śnie?
Co było prawdą?
A może nie jest aż tak źle,
I dobrze będzie.
A jeśli miałem w owym śnie
Jasnowidzenie.
Sen to odbicie myśli z dnia.
Czy tak być może?
Gdy wspomnę go, to czuję jak,
Kroją mnie nożem.
Powiedzą: „Łotr. On swoje wie,
Kręci coś chytrze”.
I będzie podle, jak w tym śnie,
Gdy byłem szpiclem.
Skoczyć w ognisko. Brak mi sił,
Więc nie skoczyłem.
Teraz mi wstyd, jak w owym śnie,
Kiedy stchórzyłem.
Powiedzą mi: „ Do chóru idź,
Śpiewaj jak każą”.
Pojąłem, że ten sen miał być
Przestrogą ważną.
|