Żółte ognie w moim śnie
Widzę jak pochodnie..
Jutro, gdy przebudzę się
Rozum wróci do mnie.
Rankiem zadawniona złość,
Jak bumerang wraca.
Palę i piję na czczo,
Klinem leczę kaca.
Ech raz, jeszczo raz,
Jeszczo mnoga, mnoga raz.
Ech raz, jeszczo raz,
Jeszczo mnoga, mnoga raz.
W knajpie dekadencki spleen,
Wóda i szubrawcy.
Raj dla mętów, dziwek, glin,
A ja, jak ptak w klatce.
W cerkwi woń spoconych ciał,
Na zewnątrz ulewa.
Nie, i w cerkwi coś nie tak,
Nie tego mi trzeba.
Na górę kieruję wzrok,
Myśl jak bańka pryska.
Na górze sędziwy klon,
A pod górą wiśnia.
Niechby zboczem wił się bluszcz,
Niechby rosły drzewa.
A tu drogę grodzi drut.
Nie tego mi trzeba.
Ech raz, jeszczo raz,
Jeszczo mnoga, mnoga raz.
Ech raz, jeszczo raz,
Jeszczo mnoga, mnoga raz.
Brzegiem rzeki idę w dół,
Mgły, przestrzeń bez boga.
Tyko chabry rosną tu
Kręta biegnie droga.
W dole drogi gęsty las
Z babami-jagami.
Na jej końcu stoi kat
I pień z toporami.
Gdzieś tam konie poszły w cwał,
Słońce nie zachodzi.
W tym pejzażu coś nie tak,
Nie tak moi drodzy.
Knajpa, cerkiew obcy świat,
Co to wszystko znaczy..
Tu rodacy, coś nie tak,
Coś nie tak rodacy.
Ech raz, jeszczo raz,
Jeszczo mnoga, mnoga raz.
Ech raz, jeszczo raz,
Jeszczo mnoga, mnoga raz.
|