Jedziesz pociągiem albo autobusem,
Albo, gdy idziesz pijany jak trza,
Możesz pod koła ot tak, wpaść przypadkiem,
Trudno w tym życiu dożyć swoich lat.
Kiedyś na cmentarz jadą karawanem,
Denat, kierowca, żałobników trzech.
Karawan bokiem zawadza o bramę,
Ranni są wszyscy, tylko denat nie.
Szlochały baby za forsę przez zęby,
Diakon brał z trudem zbyt wysokie „ce”.
Orkiestra dęta fałszowała tęgo,
Denat wyglądał jakby z nich śmiał się.
Naczelnik w czoło denata całuje,
Wiara się tłoczy by całować go.
A nasz nieboszczyk skromnie poleguje
I na wzajemność jakoś nie stać go.
Już gromy biją, chmura się obrywa,
Siły natury mają pogrzeb gdzieś.
Kondukt się rozbiegł, każdy gdzieś się chowa,
Tylko nieboszczyk schować nie chce się.
Niech tam deszcz leje, co mu może zrobić,
Żywych po głowach chłoszcze deszczu bicz.
Za to denatom jeszcze kiedyś żywym,
Deszcz nie jest straszny, mogą dalej śnić.
Kim byś tu nie był, będą tobie szkodzić,
Podpadnij czymś tam, już publika grzmi.
A jemu więcej nikt już nie zaszkodzi,
Gdy tak tu sobie w futerale śpi.
Grób pojedynczy, wspólny, czy też ichni,
Na kwaterunek on położył chuj.
To cwany koleś jemu wszystko wisi,
A my taszczymy zgryzot pełny wór.
Nam żyć tu trudno, bród, dziurawe drogi,
Tam nie ma bólu, niebezpieczeństw, gróźb,
A tutaj bryndza, bat szaleje srogi,
A tam przytulny, czysty, cichy grób.
Uważaj koleś, rzeźnia rządzi rynkiem,
Pod każdym z nas cichutko syczy lont.
Tu potencjalnie każdy nieboszczykiem,
Oprócz tych, co w grobach smacznie śpią.
Słyszę czyjś głos: „On nieboszczyków sławi,”
A ja się klnę na mój parszywy los.
Śmierć wszystkich nas na tamten świat wyprawi,
Z wyjątkiem tych, co tam już dawno są.
|