Nie pamiętam swojego poczęcia,
Moja pamięć zawodzi mnie stale.
Zmajstrowano mnie, była noc ciemna,
Świat ujrzałem, czym tu się nie chwalę.
Narodziłem się w łóżku, nie w żłobie,
Dziewięć miechów to nie dziewięć lat.
Pierwszy wyrok odsiedziałem w łonie,
By wyjść zdrowym na ten boży świat.
Z całego serca, w morzu łez
Świętym dziękuję za to, że
Rodzicom moim chciało się
Na świat powołać właśnie mnie.
W ten straszny, beznadziejny czas,
Co zdaje się legendą dziś.
Etapem na pięć, dziesięć lat
Konwoje na Syberię szły.
Brano nas z łóżek skoro świt,
Za co konkretnie nie wie nikt,
Z mojej kompani trafem psim
Powracał czasem któryś z nich.
Odejdź, dumanie moje, odejdź.
Słowo, strofki najmilejsze, słowo!
Drugi raz wolność swoją ujrzałem,
Gdy dekretem zwalniano hurtowo.
Gdybym wiedział, komu tak podpadłem,
Rewanż wziąłbym i zdzielił go w łeb.
Urodziłem się, żyłem, mieszkałem,
Tam na Pierwszej Mieszczańskiej, gdzie sklep.
Za ścianką cienką, wierzcie mi,
Cieniutką jak na głowie włos,
Sąsiad co rusz wódeczkę pił,
Balował z żonką dzień i noc.
Każdy po szyje w biedzie tkwił,
Korytarzowy system kwitł.
Trzydzieści osiem ciasnych izb,
Kibel zaś jeden, taki gips.
Ma sąsiadka nie bała się syren,
Matka do nich też z czasem przywykła.
Plułem tęgo jak zdrowy trzylatek,
Na naloty, na bomby, na wszystko.
To co z wierzchu nie zawsze od boga,
Naród gasił pożary wśród łkań.
Ja jak mała frontowa załoga,
W dzbanku z dziurką donosiłem piach.
Przez dziury w dachu słońca żar
Lał się na głowy niczym deszcz.
Na głowę Wańki Kiryłycza,
Na głowę Wali Moisiewnej.
Ona do niego: „Gdzie twój syn?”.
„Przepadł bez wieści, taki los”.
„Ech, Tańka, popatrz ile krwi,
Wszyscy tu stratni przecież są.”
Ty stratna jesteś, tak jak ja,
Ja stratny jestem, tak jak ty.
Mój syn na froncie pewnie padł.
Bez winy siedzi gdzieś twój syn.
W kąt rzuciłem pieluchy i smoczek,
Żyłem sobie beztrosko wśród swoich.
Przezywali mnie tu „niedonosek”.
Choć po prawdzie, byłem donoszony.
Darłem papier co okna maskował.
Pędzą jeńców, - więc czego się bać?
Powracali ojcowie i bracia
Do swych domów, do wsi i do miast.
Już ciocia Zina bluzkę ma,
Na niej trzy smoki prężą łby.
To ociec Wowki kilka pak
Łupów zdobycznych przyniósł dziś.
Z Japonii trefne barachło,
Z Niemiec zegarki itp.
Walizek zatrzęsienie wprost,
Kraj, cytrusowy zalał deszcz.
Na stacji mi pagony dał
Ojciec, bym bawił nimi się.
Z ewakuacji w miasto szły,
Tabuny ludzi, tłocząc się.
Napatrzyli się i wyściskali,
Podchmielili sobie, wytrzeźwieli.
Wypłakali się, wycałowali,
Inni swoich się nie doczekali.
Witkin z Gienkoj rył metro jak co dzień,
Pytam” Po co?”. Odpowiedział tak:
„Korytarze się kończą na ścianie,
A tunele prowadzą na świat”.
Dyskusje bardzo lubił on,
Przyparty, tęgo bronił się.
Pod „ścianką” skończył niczym pop,
Za dużo gadał, niosła wieść.
Ojcowie objaśniali świat,
Mówili nam ryglując drzwi;
Skąd w oczy dziejów wieje wiatr,
Co każdy wiedział nie od dziś.
Myśmy wszyscy prawie już od dziecka
Dyskusje wiedli w oparach nocy.
A na podwórkach odwaga krzepła,
Tłumnie chcieliśmy ruszyć na czołgi.
Żaden od wroga kuli nie dostał,
Przez to chcieliśmy walczyć po grób.
Każdy cichaczem wciąż kombinował,
Jak by tu pilnik przerobić na nóż.
Nóż taki to zdradziecka broń;
Do nikotyną czarnych płuc
Wślizgnie się milczkiem niczym wąż,
Taka w nim siła, taki duch.
Wymienne interesy człek
Z więźniami robił kiedy mógł.
Jeńcy niemieccy za nasz chleb,
Dawali wiadro albo nóż.
W fanty się grało, płynął czas,
Para buchała z głupich głów,
Romantyzm wyparował z nas,
Złodziejem został ten i ów.
Najważniejsza była spekulacja,
Nie bano się sąsiadów ni boga.
Milionerką życie zakończyła,
Ciocia Wala, sprytna białogłowa.
Żyła skromnie bijąc się z myślami,
A nocami koniaczek się lał.
Przewróciła się kiedyś pod drzwiami,
I odeszła, i pokrył ją piach.
Ciocia Wala miała go dość,
Narkotykiem jest forsa, to fakt.
Bies ją karmił i pomimo próśb,
Darła się, aż upadła na wznak.
Był to zwykły ponury świat.
Kto tu wszedł, od progu się bał.
A szczególnie obrażał nas
Jeden bogacz, czynownik i cham.
Zburzył dom i wyzywał nas;
Zasmarkańcy! Po czym znów lżył;
„Za co ja wojowałem tam”,
Epitety fruwały jak dym.
Były czasy i były przypały.
Była sprawy i ceny spadały.
I płynęły, gdzie trzeba kanały,
I na koniec, gdzie trzeba wpadały.
Dzieci byłych majorów, włodarzy,
Aż pod biegun pływały, gdzie lód,
Bo ze wszystkich znanych korytarzy
Najporęczniej jest wybrać ten w dół.
|