Był sztorm, przenikał wiatr na wskroś,
na wantach grał diabelską swą symfonię,
wtem z mostka zabrzmiał rozpaczliwy głos:
Człowiek za burtą! Alarm! Człowiek tonie!
Maszyny stop! Cała wstecz! Rzucić linę!
Spuścić szalupę! Raz dwa!
Wyciągnąć go, sukinsyna
czy sukincórkę - niech ma!
A ja na twardym lądzie muszę żyć,
i nad swą dolą wzdycham pełen żalu,
tutaj nikogo nie obchodzi nic,
na pomoc mi nie będą spuszczać szalup...
Powiedzą: A niech go czort, tonącego,
płyniemy, cholera z nim,
panowie, co nam do tego?
Niech topi się, sukinsyn!
I statek mój odpłynie w bryzgach fal,
trzymając kurs z precyzją wręcz przykładną,
dzierżący ster w świetlaną patrzy dal
i wisi mu, że człowiek idzie na dno.
Wiele jest takich obojętnych statków,
nieczułych na cudzy los -
mało to bywa wypadków?
Wszak co dzień topi się ktoś.
Morskie powietrze wciągnąć chcę do płuc,
jeśli mam tonąć, to na oceanie -
tam mi kapitan przyśle zbawczą łódź,
znowu grunt poczuję pod nogami.
Mocno bosakiem chwycą mnie za kurtkę,
tonąć w ubraniu to plus -
jak nadziei uczepię się burty
i wodę wypluję z ust.
Wątły to statek, takie morskie nic,
szybciej od nieg o pływa wodny rower,
lecz chcę na pokład wejść, chcę razem być
z nim, z kapitanem, co mnie uratował.
Wiem, na statku nieraz bywa trudno,
wachty od zmierzchu po świt,
lecz człowiekowi za burtą
utonąć nie da tam nikt!
Już marynarze mi ze wszystkich stron
podają ręce, serca, papierosy,
wiem, że ten ciepły, zwarty, ludzki krąg
już nie zostawi mnie na pastwę losu.
Niech marynarska przyjmie mnie rodzina,
za nic nie ruszę się stąd,
zabijcie mnie, sukinsyna -
nigdy nie zejdę na ląd!
|