Zniknął las i połacie zielonych łąk,
Za oknami już widać domów rząd.
Długie cienie pod koła się kładą nam,
To stolica nas wita u swoich bram.
Tyle ulic, skrzyżowań, więc zwalniam bieg:
- Pani, witam cię! Panie, witam cię! -
Nawet tym, co się bratać nie myślą, też
mówię głośno - dzień dobry! - i uśmiech ślę.
Chylę głowę szaloną, zginam się w pół
I oddaję hołd miastu moich snów.
Centrum? - prosto - więc spieszę, biegnę doń,
Chciałbym poznać Warszawy każdy kąt.
Niczym Feniks z popiołów podniosła się,
Niezrównana wciąż, niezrównana jest!
Nie zrównano jej z ziemią, choć wróg miał plan,
I niech tak pozostanie po wieczny czas.
Wokół schludnie, ulice czystością lśnią,
Wszędzie znaki, nie zbłądzi żaden gość.
Jednak pytam staruszki, by upewnić się,
Lecz czy ona, czy ona zrozumie mnie?
Bo, przyznaję, że polski dość słabo znam,
lecz staruszka odrzekła: idźcie tam!
Po naszemu tak jakoś zabrzmiała i
raz kolejny: tam, prosto! - szepnęła mi.
Łebska, zmyślna jest ta Pospolita Rzecz -
Polska pańska, gnębiona ponad wiek.
Podzielona na części, brocząca krwią,
Hodująca na Wschód i na Zachód złość.
Ech, Warszawo, mych marzeń piękny śnie,
Tyś umiała podsycać wolności zew!
Czas odjeżdżać, do okien zagląda świt,
Do widzenia, Warszawo, żegnaj mi!
|